środa, 13 listopada 2013

Zima i Rysy z bonusikiem ;)

Rysy 2499m.n.p.m..co tu dużo mówić, szczyt który najpierw zaprosił do siebie pogoda, po to aby dać mi po łapkach niedaleko szczytu. Więcej na ten ten temat...KLIK. Nic więc dziwnego, że ze zdwojoną siłą zapragnęłam go zdobyć. Dodatkowo, chcąc spotęgować uczucie zwycięstwa nad górą, postanowiłam wejść na ten szczyt zimą.


Upłynęło sporo czasu, aż moje marzenie się spełniło. Pierwsze podejście do tej góry mieliśmy w 2007 roku, a drugie tym razem udane, w styczniu 2011. Wiele czasu minęło, wiele się zmieniło, nabraliśmy doświadczenia, zdobyliśmy sprzęt..tym razem mieliśmy większe szanse na wejście na szczyt.

Jak co roku spędzaliśmy sylwestra w górach z STKNem. Mieliśmy wolne kilka dni po Nowym Roku, więc postanowiliśmy aktywnie wykorzystać ten czas. Wybór padł na wcześniej wspomniane Rysy. Do naszej dwójki dołączyła stała ekipa czyli Kasia z Maćkiem i dodatkowo Rafał i Grzesiu. 


2 stycznia 2011 byliśmy w Palenicy Białczańskiej, gdzie zostawiliśmy auta, wrzuciliśmy plecaki na barki i zaczęliśmy kolejną przygodę. Było przestraszanie zimno, śniegu pełno, ale pogoda zapowiadała się zacna. Jak powszechnie wiadomo, asfaltowa droga prowadząca do Morskiego nie należy do przyjemnych. Jednak dzięki przyjemnej pogodzie i wspaniałej reszcie ekipy szło się całkiem przyjemnie.


Do schroniska dotarliśmy o 10.30, szybka toaleta, chwila odpoczynku i ruszyliśmy dalej.


Na szlaku byliśmy praktycznie sami, co żadnemu z nas zupełnie nie przeszkadzało.


Na Czarny Staw dotarliśmy godzinę później. Byliśmy przemarznięci i zmęczeni. Cały czas szliśmy w cieniu, widząc tylko jak słońce pięknie oświetla pobliskie szczyty. Marzyliśmy choć o jednym zabłąkanym promyku słońca które troszkę nas ociepli.


Gdy zrobiło się stromo, 2 z naszych dzielnych kompanów, Kasia i Maciek, postanowili zawrócić. Zostaliśmy we 4 na placu boju.

Nikomu nie chciało się zakładać raków w taki ziąb, jednak bezpieczeństwo jest najważniejsze. Większość z nas miała paskowe raki, przy których troszkę trzeba manewrować bez rękawiczek. Nie jest to łatwe na takim mrozie. Staraliśmy się jednak założyć je i zabezpieczyć paski tak, aby nie trzeba było ich poprawiać w czasie drogi. Jeden z nas postarał się aż za bardzo, ale o tym później. 


Adrenalina grzała nas że hej. Mimo maksymalnego zmęczenia i dużego mrozu byliśmy mocno zdeterminowani do wejścia na szczyt.
Kąt nachylenia stoku był przerażający, jednak postanowiliśmy iść bez liny. Teraz patrząc na to z boku stwierdzam że był to błąd. Wtedy, przy tak rewelacyjnie trzymającym śniegu, uznaliśmy że wiązanie się, jest zbędne.


Widoki zapieraly dech w piersiach..a może to strach ten dech zapierał.


Pokonaliśmy stromiznę, teraz zostało nam przejście przez wąską i stromą skałę. Ekspozycja była imponująca i chyba dopiero wtedy tak na prawdę zaczęłam "trząść portkami", tym razem już jestem pewna że nie z zimna a ze strachu.
Szybka wewnętrzna walka z obawami, zrobienie kilku kroków, pokonanie kilku metrów i...byliśmy na szczycie!!! 


Szczyt wspominam jako wietrzny i zimny mimo mocno świecącego słońca. Zrobiliśy kilka zdjęć widokom i całej ekipie, po czym chłopaki zrobili zdjęcie moje z Piotrkiem i natychmiast zeszli.


Po chwili dowiedziałam się skąd ich ten nagły pośpiech i odwrót ze szczytu. Piotrek miał dla mnie niespodziankę, małą świecącą i okrągłą..
..i tak oto dzień w którym spełniałam jedno ze swoich marzeń, za sprawą Pierścienia Mocy, stał się przy okazji jednym z najważniejszych dni w moim życiu.

Schodziliśmy już po zmroku, zmęczeni ale z ogromnym uśmiechem na twarzy. 
W schronisku napiliśmy się zwycięskiego piwa, a kilka osób odśpiewało nam 100lat zainicjowane przez Grzesia. Wzruszające doświadczenie!!
Niestety były też i szkody, Piotrek odkrył że ma odmrożonego palca. 
Podsumowując:
Ja z tego doświadczenia wyszłam cięższa o Pierścień Mocy, Piotrek o odmrożony palec u nogi..ale wszyscy w 4 bogatsi o zdobyty szczyt :)

Szlak od Palenicy aż na szczyt oznaczony jest na (    )
Palenica Białczańska - Morskie Oko -- pojęcia nie mam ile nam to zajeło, ale dłużyło sie niemiłosiernie
Morskie Oko - Czarny Staw -- niecała 1h
Czarny Staw - Szczyt Rysów -- ok 3,5 h oczywiście szliśmy rysą.
Szczyt - Schronisko..nie wiem, tu sprawdza się stwierdzenie że szczęśliwi czasu nie liczą

poniedziałek, 11 listopada 2013

Galdhopiggen (Galdhøpiggen) droga alternatywna

To że staramy się w miarę możliwości często bywać w górach jest w miarę jasne. Jak nadrobię zaległości w postach z kolejnych wypadów, stanie się to już zupełnie oczywiste. Jako że mamy okazję poznać Norwegię troszkę lepiej, nie było opcji żebyśmy nie odwiedzili norweskich gór.

Wraz z Anią i Jarkiem (parą którą poznaliśmy około 2 tygodnie wcześniej, a już mieliśmy ochotę wybrać się z nimi w góry. Nie ma to jak ludzie nadający na podobnych falach) postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt Norwegii czyli Galdhopiggen 2469 m.n.p.m. Oczywiście panowie nie byliby sobą gdyby chcieli tę górę zdobyć w klasyczny sposób. Nie bacząc na trudności, ambitnie wybrali drogę zupełnie alternatywną. Żadne z nas nie wiedziało czego się spodziewać. Mimo to wiara, że osiągniemy szczyt trzymała się nas wszystkich.

Niebieska linia pokazuje naszą trasę.
                                     

Droga zaczynała się przy hotelu Elvesæter, tam też zostawiliśmy samochód. Przeszliśmy przez jezdnie i od tego momentu było już tylko pod górkę. 
Początkowo szliśmy przez las, przez który prowadziła droga zaznaczona na mapie jako droga dla traktorów. Przyznaje, nie znam się na traktorach, ale moja wyobraźnia nie jest w stanie znaleźć odpowiedzi jakby musiał wyglądać ów traktor żeby wjechać pod tak stromą, wąską i nierówną drogę.

Pogoda od początku nam nie sprzyjała, zimny wiatr i deszcz nie napawały nas optymizmem. Do tego długie i monotonne podejście zupełnie nas wymęczyło.

                                               


Szczególnie bardzo strome i śliskie podejście lodowcem było wykańczające.

                            




Gdy zaczęły pojawiać się szczeliny, postanowiliśmy się związać liną. Szczeliny nie należały do dużych, dodatkowo wszystkie były pięknie odkryte. Większość można było przeskoczyć lub obejść kilka metrów dalej. Jednak dla bezpieczeństwa i odciążenia tragarzy czyt. męskiej części ekipy, woleliśmy sprzęt założyć na siebie.


Na wypłaszczeniu postanowiliśmy chwilę odpocząć i coś zjeść. Wytapianie śniegu i gotowanie "obiadu" zajęło więcej czasu niż się spodziewaliśmy, ale warto było. Makaron z zupą jarzynową o konsystencji sosu,  natychmiast zaspokoił nasz głód. Nawet słońce nieśmiało zaczynało przebijać się przez chmury. Tak milo nam się siedziało że damska cześć ekipy zaprotestowała i nie zgodziła się na dalszy "atak szczytowy"


Panowie bardzo chcieli iść dalej. Jednak my miałyśmy silniejsze argumenty. Nie byliśmy przygotowani na biwak. Nie wzięliśmy ze sobą, ani namiotów, ani śpiworów. Było już późno i najprawdopodobniej schodzilibyśmy po ciemku...przy szczelinach.
Hmm czerwiec, Norwegia i ciemna noc?? - ten argument nie byl za dobry.
Cóż, tak na prawdę, głównym powodem naszej rezygnacji, był brak jakichkolwiek sił i chęci na dalsza wędrówkę.
Tak czy inaczej, wygrałyśmy!


Ponownie powiązaliśmy się i powolutku rozpoczęliśmy zejście. Pierwszy na linie był Piotrek, następnie ja i Ania, całość zamykał Jarek. I to on właśnie wpadł na pomysł sprawdzenia nas w akcji ratunkowej. Nikomu nie mówiąc, postanowił poświecić się i wpaść/wbiec do jednej ze szczelin.


Ania jako pierwsza odczuwająca napięcie liny zareagowała profesjonalnie. Wbiła czekan w lód i zaparła się całą sobą na nim. Nadszedł czas na dalszą akcję. Jak wyciągnąć Jarka, który postanowił utrudnić nam sprawę i wymyślił że ma złamaną nogę? Może zostawić go w tej szczelinie, w końcu i tak nie da rady zejść na dół ze złamaną nogą?!
Tego nie moglibyśmy zrobić!


Od tego momentu dowodzenie nad akcją ratunkową przejął Piotrek. Przypomniał sobie chyba wszystkie węzły jakie były pokazane w katalogu Petzla i starał się odpowiednio je zastosować. Trzeba przyznać że nieźle mu z tym poszło. Jarek, zaufał nam w 100%, wolał nie dopytywać jakie węzły zastosowaliśmy, ile śrub jest w stanowisku..



Silą 2 osób, w tym jednej kobiety, wyciągnęli "rannego" chłopaka ze szczeliny.
Przy ogólnym nastroju zabawy, nie zauważył nikt że zaraz za szczelina z której wyciągamy Jarka, znajduje się następna dziura. Niestety nieszczęśnik, tym razem już niezaplanowanie, wpadł do kolejnej szczeliny. Wyszedł z tego cały i zdrowy, jedyne zanotowane straty-okulary przeciwsłoneczne, ponoć bardzo fajne.


Po całej akcji ratunkowej, poszkodowany pokazał nam, którymi węzłami moglibyśmy jeszcze bardziej ułatwić sobie wyciąganie go z opresji. Poza tym wytknął kilka błędów..w tym jeden podstawowy: "stanowisko z jednej śruby, całkowity zakaz"


Choć nie zdobyliśmy szczytu, wyjazd okazał się bardzo udany. Myślę że nie bawilibyśmy się aż tak dobrze na zwykłym szlaku nawet gdybyśmy zdobyli szczyt.






poniedziałek, 14 października 2013

Październikowe wakacje we Włoszech


Po długim i pracowitym sezonie letnim, nadszedł czas na wypoczynek. Do tej pory nasze wyjazdy ograniczyły się do polskich gór z przewagą Tatr. Tym razem chcieliśmy spróbować podróżowania, a nie tylko zdobywania szczytów. Wybór padł na Włochy.

Początkowo planowaliśmy wyjazd czysto rekreacyjny. Jednak szybko zmieniliśmy założenia i przygotowaliśmy się na wariant mieszany, najlepiej plażowo-zwiedzaniowo-górski. Inaczej mówiąc, dla każdego coś miłego.
Jak okazało się na miejscu, zwiedzania trzeba się nauczyć, więc włoski, jako że pierwszy wyjazd ograniczył się do gór i plaży.
W ramach opcji górskiej wybraliśmy via ferrate która, można powiedzieć, zdominowała cały wyjazd. Co prawda zdominowała go nie czasowo, bo spędziliśmy w Dolomitach bardzo mało czasu (choć planowaliśmy dłuższy pobyt), ale mentalnie i wspomnieniowo. Teraz nie mówimy że byliśmy we Włoszech, my byliśmy na via ferracie Strobel w Dolomitach.

Włoch zupełnie nie zwiedziliśmy i grzechem byłoby napisać że tam byliśmy. Pobyt we Włoszech odbieram bardziej jako przejazd w Dolomity na ferrate i później na 2 dni nad morze.

Jechaliśmy naszym kamperem czyli Passatem kombi który fantastycznie sprawdzał się w roli domu na kółkach. Jechaliśmy przez Czechy, Słowację i Austrię. Zatrzymywaliśmy się niezwykle rzadko. Najczęściej w miejscach które jeszcze z drogi zrobiły na nas wrażenie lub po prostu na nocleg.


Jeszcze w Austrii znaleźliśmy po drodze masę pięknych miejsc, np widoki na poniższych zdjęciach robione są z parkingu nad jeziorem.




Odnaleźliśmy w Austrii "polską złotą jesień", która znajdowała się w parku przy jednej z licznych austriackich twierdz. 


Po drodze mijaliśmy wiele starych kościołów, zameczków, twierdz. Szkoda nam było jednak na nie czasu..wtedy oboje myśleliśmy przede wszystkim o włoskim słońcu i via ferracie.


W samych Włoszech spędziliśmy tylko 4 dni. Dwa w górach i 2 nad morzem.



Pierwszy górski dzień zajęła nam via ferrata Czytaj relacje z via ferraty Strobel Następny dzień postanowiliśmy poświęcić na spokojne przejście pobliskimi szlakami. Dzięki temu mieliśmy możliwość nie tylko podziwiania fantastycznych widoków...




...ale byliśmy świadkami nakręcania sceny pościgu policyjnego do jakiegoś filmu, najprawdopodobniej filmu akcji. Generalnie jest to ciekawa sprawa ponieważ rzecz dzieje się na górskich, krętych drogach, gdzie jak wiadomo 200 km/h jechać się nie da. W filmach da się wszystko. Jak to zrobić?? A bardzo prosto!! Potrzebujemy jedynie helikoptera z kamerą, który leci z naprzeciwka, w kierunku interesującego nas samochodu i nagrywa cała scenę. Efekt?? Auto osiągające niewiarygodne prędkości. 


Kolejne dni miały być wypełnione po każdą sekundę byczeniem się na plaży. Pojechaliśmy więc nad wodę. Morze, co tu dużo mówić, do najcieplejszych nie należało. Ogólnie w październiku we Włoszech upałów nie ma. Może właśnie z tego powodu wszystko na plaży i w pobliżu było pozamykane na 5 spustów i byliśmy jedynymi turystami. 



Za to mieliśmy najlepsze miejscówki do oglądania wieczornego spektaklu zachodzącego słońca i mogliśmy w spokoju zjeść romantyczną kolacje we dwoje.



Hotelowe widoki z okna również zachwycały


Na następny dzień słoneczko, w naszym odczuciu, grzało na tyle mocno że spokojnie można było się opalać. No i w ten oto sposób, zostaliśmy jedynymi ludźmi rozłozonymi na piasku w strojach typowo plażingowych. Reszta, o ile ktokolwiek pojawiał się na tym odludziu, poubierana była od stóp do głów. Kurtki, szaliki i rękawiczki to była norma. No i w tym tłumie jesiennych ludków, MY, wyletnieni na maksa..trzeba przyznać tubylcy byli zaskoczeni naszym widokiem.

Via ferrata M.Strobel w Dolomitach

Via ferrata to inaczej żelazna droga i jak sama nazwa wskazuje jest to droga/szlak turystyczny ubezpieczony żelaznymi linkami, drabinkami, stopniami, czasami mostkami. Całość tworzy trasę poprowadzoną często po stromych ścianach skalnych, a żelazne dodatki mają za zadanie zabezpieczyć, a czasami wręcz umożliwić poruszanie się po niej. Chcąc wybrać się na ferratę konieczne jest posiadanie specjalnej lonży.

Wyjazd na taka właśnie atrakcje uskutecznialiśmy we włoskich Dolomitych po sezonie, w październiku i dzięki temu uniknęliśmy tłumów.  Czytaj relacje z wyjazdu do Włoch


Jeszcze w domu zaplanowaliśmy trasę i wydrukowaliśmy mapy. Niestety na miejscu, w Cortinie D'Ampezzo okazało się że wszystkie wyciągi które prowadziły bezpośrednio do ferrat o tej porze roku (październik) są zamknięte na 10 spustów. Tego nie przewidzieliśmy. Z jednej strony można było tam podejść pieszo, ale tak straszenie mi się nie chciało. Wymarzyłam sobie bezpośrednie wejście na upragnione żelazne drogi, a nie dodatkowe męczarnie na podejściu. Po zasięgnięciu języka w informacji turystycznej i kupieniu mapy zdecydowaliśmy się na Via Ferrate Michelli Strobel. Co okazało się trafnym wyborem.



Podejście do Via ferraty zaczyna się od parkingu Fiames. Szlak jest stromy ale niezbyt długi. Praktycznie cały czas prowadzi lasem aż pod ferratę. Via Ferrata Strobel poprowadzona jest niames praktycznie pionową ścianą i sporymi zakosami.

Pod ściana ferraty spotkaliśmy grupę osób która ku memu zdziwieniu szła z przewodnikiem. No i jak to zwykle bywa, w mojej głowie zaczął układać się oczywisty (rzecz jasna tylko dla mnie) schemat:
1. Nasza pierwsza ferrata
2. Przewodnik prowadzący grupę
3. Ferrata musi być bardzo trudna
4. My nie mamy doświadczenia i przewodnika
5. Niechybna śmierć zaraz po postawieniu pierwszego kroku.
Na szczęście oprócz całkiem dobrze rozwiniętej wyobraźni, mogę czasami pochwalić się używaniem zdrowego rozsądku. Ten na szczęście wygrał i nawet nie podzieliłam się swoimi przemyśleniami z moim towarzyszem wszystkich podróży. Co obojgu zapewne wyszło na zdrowie :)



Grupce z przewodnikiem wyjątkowo nie szło ubieranie się w uprząż, więc zmuszeni byliśmy (ku memu przerażeniu) wyprzedzić ich. Najprawdopodobniej tego dnia byliśmy pierwszymi turystami na szczycie.



Najcięższy-jak to zwykle bywa-był pierwszy krok. Jednak po pierwszych metrach poczułam się już bardzo pewnie i droga stała się czystą przyjemnością. Było kilka trudności przy których psycha troszeczkę się chwiała, np drabinka która delikatnie mówiąc nie zachęca do dalszej drogi. Ekspozycja też czasami dostarczała większej dawki adrenaliny. Wszystko to jednak mieściło się w moim pojęciu dopuszczalnego delikatnego dreszczyku emocji który jest wręcz konieczny w tego typu atrakcjach.



Na szczyt Punta Fiames (2240 m. n .p.m) dotarliśmy po ok 3 godzinach via ferratowych zmagań.



Zejście, choć niezbyt emocjonujące za to długie i momentami nudne, obfitowało w przepiękne widoki.






Po pokonaniu całej drogi poczułam niedosyt, miałam wrażenie że tak na prawdę dopiero co się rozgrzałam a już wszystko się skończyło. Choć planowaliśmy kolejną ferratę na dzień następny, z powodów od nas niezależnych musieliśmy z tego pomysłu zrezygnować.


Była to nasza pierwsza, ale jestem pewna na 100% że nie ostatnia via ferrata. Mam nadzieję że jeszcze nie raz będę miała okazje opisać kolejne "osiągnięcia" w tej dziedzinie.